Postrzegana w ostatnich latach jako tuba propagandowa rządu, telewizja publiczna mierzy się z potężnym kryzysem wizerunkowym. Nadchodzące wybory zadecydują o jej losie, misji oraz twarzach, które nie są już kojarzone z dziennikarstwem, tylko z realizacją linii programowej PiS na odcinku propagandowym.
Nie trzeba przyglądać się bliżej dyskusji o stanie TVP, by nie zauważyć cezury, która dzieli telewizję publiczną na okres przed i po 2016 roku. Wiąże się to rzecz jasna z wygraną PiS i przejęciem tego medium przez Jacka Kurskiego, który nie tylko wyrzucił do kosza apolityczność zapisaną w ustawie, ale i zredefiniował jej misję, jako stacji pokazującej niemalże ekskluzywnie perspektywę partii rządzącej. Wszystko to przyprószył sporą dozą programów okołoreligijnych oraz imprez sylwestrowych o bizantyjskim wręcz rozmachu, nie licząc się z kosztami, które znacznie przekraczały rynkowe średnie. Dodajmy do tego nieposkromioną homofobię i podsycanie antyimigranckich nastrojów i mamy przepis na lukrowaną pułapkę na niedźwiedzie. Apolityczność TVP była kwestionowana od lat 90., w końcu każda ekipa rządząca chce mieć po swojej stronie zaprzyjaźnione medium. Nikogo nie powinno to dziwić, bo instytucje publiczne zawsze mogą znaleźć się pod naciskiem decydentów. Trzeba jednak pamiętać, że za rządów wcześniejszych ekip swoje programy mieli Jan Pospieszalski, którego ciężko kojarzyć z jakąś sympatią do PO, a i publicystyka okołoreligijna również pojawiała się na antenie.
Jacek Kurski postanowił jednak pozbyć się wszelkich pozorów i, jak już wspomniałem, zamienił studio przy Woronicza na pas transmisyjny pisowskich spinów. Żeby nie być gołosłownym, proponuję przestudiować ten wykres. Przedstawiciele PiS mieli w II kwartale 2023 r. ponad 77 godzin czasu antenowego. PO z kolei nie dobiło do 80 minut. W takich sytuacjach często pojawiają się głosy o rozwiązaniu TVP albo przynajmniej TVP Info, gdzie swoje seanse nienawiści wobec wszystkiego, co niedostatecznie polskie, ma kilku partyjnych publicystów. To kusząca propozycja, zwłaszcza w obecnym klimacie politycznym, gdzie znaczna część społeczeństwa nie tylko chce odsunąć PiS od władzy, tylko rozliczyć członków tej partii za te dwie kadencje. To kusząca perspektywa, ale krótkowzroczna i przypomina leczenie złamania kończyny jej amputacją. Pomimo wszystkiego, ludzie nadal potrzebują mediów publicznych, nie tylko TVP. Dlaczego? Bo tak naprawdę nie ma wolnych mediów. I nie mam tu na myśli jakiejś teorii spiskowej, tylko oczywiste rynkowe zasady. Prywatne podmioty, czyli w tym przypadku TVN i Polsat, nie są wolne od nacisków. Jeśli twoim głównym źródłem dochodów są reklamy, częściej niż rzadziej stosujesz autocenzurę, bo nie chcesz sobie psuć relacji z tymi, od których zależą wyniki finansowe twojej firmy. Dlatego pewne tematy, choćby związane z warunkami pracy, trudniej się przebijają. Prywatne podmioty muszą też “zawalczyć” o widza. Mogą zaoferować programy rozrywkowe, filmy, ewentualnie promować skrajną prawicę, jak Agnieszka Gozdyra, którą sami członkowie Konfederacji nazywają matką chrzestną ich partii, bo wielu zdobywało tam pierwsze medialne szlify. W końcu czym byłaby debata publiczna bez zastanawiania się, na ile kobieta może decydować o swoim ciele i czy gejów należy zabijać, czy tylko reedukować. Tę niszę może wypełnić TVP, która nie musi walczyć o każdego w prime time’ie, tylko skupić się na produkcji dokumentów lub dofinansowywaniu projektów filmowych. Również cyfryzacja swoich przepastnych archiwów byłaby z korzyścią dla społeczeństwa, gdy stare nagrania byłyby dostępne w Internecie niemal od ręki. Telewizja publiczna ma również inną przewagę nad prywatnymi podmiotami — możliwość wyegzekwowania zmiany linii programowej. W sprawnej demokracji TVP nie byłaby zabetonowana aparatczykami, a zmiana władzy nie oznaczałaby tylko korekty przekazu pod aktualnie rządzącą partię. Silne instytucje kształtują jej pracowników, słabe natomiast dają się formować przez tych dostatecznie bezwzględnych. O obecnej "niezależności" TVP można przekonać się, widząc przygotowania do przedwyborczej debaty. Prowadzona przez Michała Rachonia, który sam był w PiS, będzie jak w soczewce skupiać patologię upartyjnienia telewizji publicznej. I choć oskarżenia o stronniczość, nawet po zmianie władzy, się nie skończą, to warto mieć w głowie to, że może ona oferować coś więcej niż propagandę.
Tekst: Grzegorz Burtan
Zdjęcie: Wikimedia